Zapewne każda z nas ma swoją własną listę zachowań, które nie powinny się zdarzać. Ale zdarzają – notorycznie. Jakie?
Wiemy, że tak się nie robi, że trzeba inaczej, że tak idealna matka nie postępuje, ale jednak. Tkwimy w tym uparcie i nic nie potrafimy z tym zrobić. Więcej nawet – świadomie nic z tym nie robimy. Oto moja prywatna lista zachowań, które oddalają mnie od ideału…
Daję dziecku czekoladę. I żelki…
I to nie raz na tydzień. Codziennie… Nie dużo! Maksymalnie dwa! Ale daję… Wiem, że nie powinnam. Bo to puste kalorie, bo szkodzi zębom, bo dziecko się przyzwyczai i potem jak ja nie będzie mogło żyć bez czekolady. Ja to wszystko wiem, a mimo tego – robię swoje. Więcej nawet – czasami podaję przekąski, żeby mieć chwilę czasu dla siebie… Nie, nie w domu! Nie serwuję małej miski z chipsami i nie sadzam przed telewizorem! Ale kiedy wjeżdżamy razem do sklepu (tak wiem, że nie powinnam jej tam zabierać) i chciałabym w spokoju wybrać interesujące mnie przedmioty, mała zwykle dzierży w dłoni kukurydzianego chrupka (tego skręconego, starcza na dłużej) albo ryżowego wafla…
Gotuję na dwa dni. A czasami dam słoik…
Przyznaję się bez bicia – mojej małej zdarza się jeść dwa dni pod rząd to samo. Tak, odgrzewam jedzenie „z wczoraj”. Dlaczego? Bo tak jest łatwiej. Bo tak jest szybciej. Bo czasami brakuje mi pomysłów albo czasu. Bo dzięki temu możemy biegać po placu zabaw pół godziny dłużej. I wiecie co? Rzadko podgrzewam „w kąpieli wodnej”. Korzystam z mikrofali. Nie za każdym razem. Ale często. A w mojej szafce zawsze jest „słoiczek” na czarną godzinę. Bo nuż się okaże, że danie z wczoraj dziś już nie smakuje albo zapragniemy zjeść obiad na dworze.
Pokazuję filmiki na smartfonie…
Nie, nie daję dziecku smartfona. Kiedy tylko mała dojrzy rzucony gdzieś samopas telefon, łapie go szybko i biegnie, żeby mi oddać (naprawdę!) Ale nie ukrywam, że moje dziecko wie, do czego służy komórka. I kiedy tylko nagram jakiś śmieszny filmik, w którym to ona – rzecz jasna – gra główną rolę, od razu krzyczy: „Pokazać!” A ja co robię? Pokazuję. Najpierw ten, a potem „tamte”. I „inne”. Dlaczego? Bo wiem, ile radości jej tym sprawię. Bo widzę, z jakim zainteresowaniem śledzi to, co dzieje się na ekranie. Bo śmiejemy się obydwie, a bawi mnie to bardziej od niejednej komedii.
Włączam przy dziecku telewizję…
Oczywiście nie za każdym razem, kiedy się bawimy. No ale zdarza mi się czasem puścić „w tle” telewizję śniadaniową albo posłuchać Informacji. Zwykle niewiele wiem z tego, co dzieje się na ekranie, bo moja 1,5-roczna córka ma tyle energii, że spuszczenie jej oka na przysłowiowy moment zwykle skutkuje guzem albo siniakiem. Ale często bywa tak, że wspólna zabawa w salonie to jedyna okazja w ciągu dnia, żeby dowiedzieć się, co dzieje się na świecie albo posłuchać plotek z życia celebrytów. Na czytanie gazet, niestety, nie mam czasu.
Biorę dziecko do galerii
Mówiąc „galeria” podbudowuję nieco swoje ego – tak naprawdę mam na myśli większe markety, w których oprócz spożywczego, można też znaleźć dział z ubraniami, butami i kosmetykami. Wiem, że nie muszę tam zaglądać. Ale lubię. Po prostu. Zwykle niczego nie kupuję, bo i tak nie mam możliwości przymierzyć (jak na razie nie próbowałam zmieścić się z wózkiem w przymierzalni) – chodzi po prostu o to, żeby popatrzeć, pooglądać, czasami znaleźć przysłowiową perełkę, która nawet, jeśli okaże się za duża/za mała, to za tę cenę nie będzie mi szkoda. Wiem, że ten czas mogłabym spędzić inaczej, lepiej, np. bawiąc się z dzieckiem w piaskownicy. Ale zwykle w ramach rozgrzeszenia to właśnie tam kierujemy nasze kolejne kroki.
Wychodzę ze znajomymi…
I to nie raz na miesiąc. Wychodzę częściej. Moje dziecko zostaje wtedy z tatą, więc podejrzewam, że krzywda się mu nie dzieje, aczkolwiek za każdym razem, kiedy to robię, pęka mi serce. Bo moje maleństwo właśnie wtedy najbardziej „kocha mamusie”, bo to właśnie wtedy czuje największą potrzebę, żeby je tulić, bo to właśnie wtedy ma ogromną ochotę „tańćić”. Kiedy słyszę te wszystkie argumenty łza kręci mi się w oku, a mówiąc dosłownie: mam ochotę poryczeć się jak bóbr. A mimo wszystko wychodzę. I staram się jak najszybciej oddalić od miejsca, z którego słychać jeszcze ten żal i rozgoryczenie, wypływające wraz z toną łez. Jestem złą matką.
Nie kąpię dziecka codziennie…
Nie dlatego, że mam taką dewizę. Nie uważam, że codzienne kąpiele wysuszają skórę, a zbyt częste pocieranie jej ręcznikiem ściera tak potrzebną warstwę ochronną. Wręcz przeciwnie – uważam, że codzienna kąpiel jest wskazana – zwłaszcza w przypadku, kiedy dziecko ją uwielbia i traktuje jako wieczorną frajdę, a w ciągu dnia tapla się w błocie i biega po kałużach. Po prostu czasami bywają sytuacje, że na kąpiel brakuje nam już czasu. Oczywiście nie zdarza się to często – dwa, trzy razy w miesiącu to pewnie górna granica. Ale się zdarza i podejrzewam, że gdyby nie zamiłowanie mojego dziecka do kąpieli – zdarzałoby się częściej.
Nie myję zabawek przed użyciem…
Wiem, że tak się powinno. A raczej tak trzeba. Ale kiedy nabywamy coś nowego, co małej wpadnie w oko tak mocno, że przejść obok tego spokojnie nie można, oddaję do rąk własnych jeszcze przed uiszczeniem opłaty. Oczywiście zwracam uwagę, żeby nie gryzła, nie lizała (na szczęście ten etap mamy już za sobą), ale zdaję sobie sprawę, że samo dotykanie rączkami przedmiotów, które wcześniej dotykały setki innych dłoni do najbezpieczniejszych nie należy. Tylko jak wytłumaczyć dziecku, że będzie mogło wziąć zabawkę dopiero w domu? Bo teraz jest brudna? Tylko, że ona wcale na brudną nie wygląda. Wręcz przeciwnie, lśni czystością (dla tych, którzy już zupełnie skreślili mnie jako matkę – zawsze mam w wózku nawilżane chusteczki).
Nie kupuję dziecku markowej odzieży ani ubranek z czystej bawełny
Pewnie, że bym chciała. Bo są piękne, mięciutkie, no i co najważniejsze – zdrowe dla dziecka. Ale mnie nie stać. Bo moje dziecko jest obecnie na etapie, w którym wszystko chce się robić samemu: jeść, pić, gotować, sprzątać… Wszędzie chce wchodzić i na wszystko wychodzić, we wszystko musi wdepnąć i na wszystkim usiąść. I jak łatwo się domyślić – przebieramy się dość często. Szafa mojej małej wypełniona jest ciuszkami po brzegi, a w związku z tym nie są to ubranka szczególnie drogie ani cenne. Ale dzięki temu wcale mi nie szkoda, kiedy sok z czarnej porzeczki zamiast w buzi ląduje na sukience albo wracamy ze spaceru z nogawkami „porysowanymi” trudną do sprania trawą. Pewnie, że czasami coś drogiego tak bardzo wpadnie mi w oko, że muszę to mieć (dla małej oczywiście), ale zwykle wiąże się to potem z oszczędzaniem w innej dziedzinie życia.
Czekam, aż moje dziecko wreszcie zaśnie…
I zazwyczaj wcale nie chodzi mi o to, żeby się porządnie wyspało (bez względu na to, ile będzie spać, energii mu nie zabraknie), ale o to, żebym mogła wreszcie odpocząć i zająć się sobą. Śpiewam więc te piosenko-kołysanki i ze stoickim spokojem znoszę prośby (a raczej żądania) o „iną” – wewnątrz mnie wszystko się gotuje i co chwila jednym okiem zerkam na zegarek. A kiedy opowiadam nudną jak przysłowiowe flaki z olejem bajkę o niczym i moje dziecko słucha jej z ciekawością oraz – co gorsza – szeroko otwartymi oczami, zamiast cieszyć się jego zainteresowaniem ze zniecierpliwienia przewracam swoimi. Ale kiedy już uśnie, przytulone do mnie tak mocno, że ciężko mi oddychać, to zanim zdejmę z siebie małą rączkę patrzę jeszcze kilka dobrych minut na tę kochaną twarzyczkę, nim zostawię ją samą w pokoju (tak, moje dziecko nie zasypia samo – to pewnie kolejny argument za tym, że jestem złą matką).
Sporo tego, a pewnie znalazłoby się więcej. Źle mi z tym jak nie wiem, ale co gorsza – inaczej nie umiem. To znaczy – może umiem. Nie wiem, nie próbowałam. Bo tak jest mi łatwiej, bo tak się przyzwyczaiłam, bo nie jestem idealna. Może mojemu dziecku nie stanie się przez to krzywda? Może przez to, że jestem tylko człowiekiem, moja córcia też na niego wyrośnie..?
Zdjęcia autorstwa Yan Krukov z Pexels