Przed urodzeniem mnie mama była kobietą filigranową. Ważyła 48 kilogramów, miała półdługie włosy i proporcjonalną figurę.
W prezencie od wyczekanej córeczki dostała fałd rozciągniętej skóry na brzuchu, pooranej grubymi białymi rozstępami oraz pasma włosów, które co rano znajdowała na poduszce.
Mama nigdy nie zapomniała mi utraty talii i włosów. Całe życie wysłuchiwałam, jak godzinami walczyła o przywrócenie brzucha do dawnego wyglądu, katując się ćwiczeniami i wibrującym pasem masującym. To niezniszczalne radzieckie urządzenie stoi zresztą w naszym domu rodzinnym po dziś dzień i przypomina, jakimi wyrzeczeniami okupione było moje przybycie na świat. Mama nie odzyskała też bujnej czupryny, dlatego już zawsze nosiła krótkie fryzury. A męcząc mnie okrutnie kucykami wiązanymi na gumki recepturki realizowała własne niespełnione marzenie o długich włosach.
Trudno się dziwić, że na długo zanim sama zaszłam w ciążę miałam jak najgorsze zdanie na temat zniszczeń, jakie ten błogosławiony stan sieje w kobiecej figurze. Jako dwudziestolatka, zaabsorbowana kwestią wyglądu i ślepo dążąca do urzeczywistnienia wizerunku kobiety, który promują babskie pisma, byłam nawet radykalistką: „Nigdy nie będę miała dzieci, bo nie zamierzam dać się oszpecić”. Kiedy radykalizm ustąpił miejsca instynktowi macierzyńskiemu, stałam się wyznawcą teorii, że ciąża nie musi zrujnować figury, jeśli tylko będzie się przestrzegać zasad racjonalnego odżywiania i zażywać odpowiedniej porcji ruchu. Okazało się jednak, że teoria z praktyką nie zawsze chodzą w parze.
Pracowałam wtedy z koleżanką, która zaszła w ciążę w tym samym czasie co ja. Była wysoka i bardzo szczupła, o chłopięcej budowie ciała. Ja natomiast kształty mam raczej klasyczne, a na pewno daleko mi do modnej obecnie androgenicznej sylwetki. W czwartym miesiącu ja miałam już pokaźny brzuszek, ona zaś wyglądała tak, jakby zjadła porcję przeznaczoną dla drwala. W szóstym ja sprawiałam wrażenie, że jutro będę rodzić, ona – że połknęła małą piłkę plażową. Mój brzuch zaczynał się pod biustem, jej – na wysokości pępka. Mnie sklepowe gratulowały bliźniaków, jej – że wreszcie trochę przytyła. A przecież nie jadłam za dwoje i codziennie odbywałam godzinny spacer z psem. Mąż pracował wtedy zagranicą i nawet nie było komu biegać w środku nocy do sklepu, żeby spełniać moje kulinarne zachcianki w postaci kapusty kiszonej z ptysiem.
Ginekolog stwierdził, że moje ciało zatrzymuje za dużo wody i zakazał spożywania soli. Ślęczałam więc nad talerzem z ohydną mdłą rybą, a i tak wyglądałam jakby mnie ktoś regularnie podłączał do kompresora. Przyjaciółka do dziś wspomina z rozbawieniem, gdy w kawiarni staranowałam brzuchem stolik. W sumie przytyłam w ciąży 18 kilogramów, czyli o jakieś cztery za dużo. Wyglądałam jednak tak, jakbym przybrała 30.
Moje odbicie w lustrze po porodzie też nie napawało optymizmem. Ale jednak wcale mnie to nie zmartwiło. Wtedy po raz pierwszy zaświtała mi w głowie zupełnie nowa myśl: moje ciało się przydało. Moje ciało nie zostało stworzone wyłącznie po to, żeby podobać się mężczyznom, dobrze wychodzić na zdjęciach i budzić podziw w ekspedientkach, gdy prosiłam o rozmiar 36. To było prawdziwie przełomowe odkrycie.
Mamy różne kształty. Jedne z nas są długie i smukłe, inne krótkie i przysadziste. Jedne mają drobny biust, inne bujne piersi. Jedne zachwycają wąskimi biodrami, inne figurą dorodnej gruszki. Jedne po dwóch miesiącach ćwiczeń zmieniają brzuch w kaloryfer, inne całe życie wyglądają tak, jakby zjadły za dużo na obiad. Ciąża to najlepszy czas, żeby zaakceptować własne ciało. Nie przykładajmy do wszystkich jednej miary. Niektóre z nas w tym czasie pięknieją. Moja koleżanka Karolina nigdy nie była tak śliczna jak właśnie w ciąży. Jej włosy, cera i figura budziły zachwyt wszystkich znajomych. A przy tym czuła się cudownie, była twórcza, pełna energii, pozytywnie nastawiona do świata. Z kolei Kasia schudła. Żartowała, że jest taka oryginalna, lecz wcale nie było jej wesoło. Cierpiała na tak silne nudności, że przez pierwsze trzy miesiące nie mogła nawet spojrzeć na lodówkę. Ja – oprócz efektu balonika – dostałam w ciąży trądziku na plecach, którego nie miałam nawet w okresie dojrzewania! A przecież w powszechnym przekonaniu ciężarne kobiety pięknieją.
Najważniejsze, abyśmy pamiętały o tym, że nasze ciało spełnia ważne zadanie. Nie ma być piękne – ma być silne i zdrowe. Jeśli nie należymy do grona szczęściarzy (szczęściarek?), które mają śliczny mały brzuszek i lśniące włosy, nie ma powodu do zmartwień. To przecież stan przejściowy. Po ciąży też nie jest tak źle, jak wróżyła moja mama. Być może dziś bardziej dbamy o siebie, mamy dostęp do lepszych kosmetyków, wiemy więcej o zdrowych zasadach żywienia – co sprawia, że narodzin dziecka nie musimy już okupić utratą urody. Co prawda powrót do formy nie zawsze zabiera standardowe pół roku i nie zawsze dzieje się niejako samoistnie, dzięki karmieniu piersią i wykonywaniu tysiąca jeden czynności przy maluszku. Ja musiałam się trochę bardziej przyłożyć: trzy miesiące po porodzie robiłam 250 brzuszków na piłce rehabilitacyjnej, a gdy córa skończyła 10 miesięcy pojechałam na wczasy odchudzające, na których prawie wyzionęłam ducha. Waga spadła, przywitałam się ponownie z rozmiarem 38 – ale figura nadal zdradza, że mam dziecko.
I dobrze. Bo wszystko ma swój czas. Był czas talii osy, jest czas talii mamy. Bądźmy dumne z faktu, że nasze ciało świetnie się spisało. Po prostu.