Czego się Jan nie nauczy, to Jasiowi każe

Żyjemy pod presją osiągnięć. Oprócz tytułów magistra czy inżyniera dobrze jest legitymować się dodatkowo certyfikatem ukończenia studiów podyplomowych.

Beztroskie dzieciństwo


Podziel się na


Do tego dwa języki obce, w tym jeden koniecznie biegle. Prawo jazdy, obsługa komputera i szereg szkoleń zawodowych. Gdy zainwestujemy jeszcze w doskonalenie kompetencji miękkich, takich jak automotywacja, odporność na stres, asertywność, komunikatywność i umiejętność pracy w zespole – mamy szansę odnieść sukces na polu zawodowym. Ale to wcale nie oznacza, że po pracy możemy beztrosko zalegnąć na kanapie. Jeśli chcemy zabłysnąć na gruncie towarzyskim, też powinniśmy się wysilić. W dobrym tonie jest znajomość trendów w sztuce i rozrywce oraz uprawianie sportu. Nie, nie joggingu. Trudno olśnić znajomych opowiadaniami o psach i ich właścicielach, których napotkaliśmy bladym świtem w parku. Mam raczej na myśli bardziej wyrafinowane formy ruchu, jak kurs tanga, kitesurfing, capoeira, power bike, krav maga czy nurkowanie.

Presja zdobywania umiejętności w rozmaitych dziedzinach nauki, sztuki czy sportu dosięga również dzieci, w tym niemowlęta. Już po ukończeniu szóstego miesiąca życia pociecha może wziąć udział w zajęciach bobomigania, czyli języka migowego. Na takim kursie dziecko i rodzic nauczą się porozumiewać bez słów (www.migowy.pl). Na małych studentów w wieku od 3 do 18 miesięcy czeka Baby’s Best Start, czyli kurs języka angielskiego, na którym poznają 550 słów, 24 piosenki oraz rozwiną umiejętności językowe i emocjonalne (www.akademiadziecka.webpark.pl). Czteromiesięcznego szkraba można też zapisać na kurs pływania albo wczesnodziecięcej edukacji muzycznej (www.smy.waw.pl). Oferta dla starszych dzieci jest znacznie bogatsza, by wymienić choćby kurs gotowania, tańca, baletu, zajęcia plastyczne czy naukę gry w tenisa. A gdy po napiętym dniu maluch wróci do domu – zamiast drewnianego autka czy szmacianej lali czekają na niego interaktywne zabawki.

Zajęcia dla dzieci

Czy to skrajny model, któremu ulegają tylko fanatyczni rodzice? Tacy, którzy planują dzieciom przyszłość, zanim te jeszcze pojawią się na świecie?

Niekoniecznie. Modzie na „podnoszenie efektywności” ulegamy mimochodem. Znajoma czterolatka została posłana do przedszkola z wykładowym angielskim, bo było blisko domu i świeżo wyremontowane i w sumie: co jej zaszkodzi? Trzyletniej Karolinie urodził się właśnie braciszek, więc mama zapisała ją na lekcje tańca i pływania, żeby samą siebie odciążyć w opiece nad dwójką dzieci. Nawet moja własna córa wraca ze żłobka, podśpiewując pod nosem: „Good bye girls and boys” i „Skip, skip little rabbit”, choć w moich planach wobec niej angielski nie figuruje przez najbliższych, co najmniej, 5 lat.

Rzecz polega chyba na tym, że dużo łatwiej pojechać z dzieckiem na zorganizowane zajęcia, niż bawić się z nim w domu. Sama miewam na tym polu kryzys chęci, motywacji i kreatywności, choć doskonale wiem, że mojej córce największą frajdę sprawia wspólny wypad do zoo albo zabawa w domku zrobionym z koca i krzeseł. Chcielibyśmy przychylić pociechom nieba i jednocześnie jak najmniej się przy tym natrudzić. Dlatego kusi nas, żeby powierzyć to zadanie specjalistom od dziecięcej rozrywki i edukacji.

Inna sprawa, że – starając się zapewnić dzieciom możliwie najlepszy start w dorosłe życie – zdarza nam się traktować je jak własne miniaturowe kopie i „wiedzieć lepiej”, czego potrzebują. Niespełniony tato – akordeonista zapisuje syna na lekcje gry na „kaloryferze”, chociaż młodzian marzy o perkusji. Jedno i drugie to przecież instrumenty muzyczne. Mama, która całe życie próbuje trafić szóstkę w totka, wyśle córkę do elitarnej szkoły, żeby liznęła odrobinę lepszego świata, do którego sama nie miała dostępu. Tymczasem trzeba sobie uświadomić, że dzieciaki – pomimo tego, że „nasze” – to zupełnie odrębni mali ludzie. Dlatego dążąc do ułatwienia im przyszłego życia, powinniśmy zawsze kierować się ich dobrem, a nie pragnieniem realizacji własnych niespełnionych ambicji.

Rozrywka dzieci

Być może jestem zacofaną ignorantką, ale dla mnie te wszystkie zajęcia to nie „optymalizacja procesów rozwojowych” i „stymulowanie intelektualnego potencjału” dziecka – lecz zwykła tresura. Przecież kiedy się nad tym głębiej zastanowimy, nikt z nas nie chce zafundować maluchowi kieratu w dowód miłości i troski. Jeśli w wyniku podśpiewywania po angielsku moja córka oznajmi pewnego dnia, że chce się uczyć tego języka, to oczywiście jej to umożliwię. Ale nic na siłę. Nic na pokaz.

Zaczynamy się uczyć w wieku lat sześciu i już nigdy nie przestajemy. Dorosłe życie zmusza nas do zdobywania coraz to nowych umiejętności, zmiany zawodu, nauki języków, zapoznawania się z kolejnymi zdobyczami techniki. Nie widzę powodu, dla którego należałoby ten proces przyspieszać. Czas beztroski jest – w skali całego życia – niezmiernie krótki. Zdarza się nam mówić o „sielskim i anielskim dzieciństwie”, ale czy ktoś kiedyś opisał w ten sposób dorosłe życie?

Sama z rozrzewnieniem wspominam czas, gdy byłam dzieckiem. Z czasów przedszkolnych pamiętam huśtanie w wykrochmalonej pościeli, zabawę guzikami, jeżdżenie z tatą na barana, czy wspólne śpiewanie piosenek. Okres wczesnoszkolny spędziłam na zabawach z rówieśnikami. Latem graliśmy w dwa ognie, skakaliśmy w gumę i kabel, bawiliśmy się w podchody i w berka. Zimą robiliśmy namioty z koców i krzeseł, zamienialiśmy kije od szczotki w konie i byliśmy Indianami. Rodzice grali ze mną w chińczyka albo zabierali mnie do kina na poranki.

Myślę, że pozwalając dzieciom na beztroskie dzieciństwo dajemy im znacznie więcej, niż wszystkie kursy razem wzięte. Zabawa rozwija ciekawość świata, wyobraźnię, kreatywność, pozwala budować relacje i dostarcza wielu okazji do poznawania wszystkiego, co nas otacza. A to procentuje później w postaci szczęśliwego człowieka.

Do tych przemyśleń sprowokowała mnie ostatnio moja dwuletnia córka. Przyszła do mnie z zawiniątkiem zrobionym z kuchennej szmatki, w której tkwiła gruszka do czyszczenia nosa.

– Popatrz mamusiu, jaki malutki kotek – powiedziała.

– Kotek? – powtórzyłam skonsternowana, po czym natychmiast dodałam: – No faktycznie, jaki maleńki! A dałaś mu już jeść?

– Jeszcze nie. Damy mu mleczka?

– No, jasne. Chodź!

I tym sposobem nakarmiłyśmy gruszkę niewidzialnym mlekiem ze zwykłej strzykawki.

I myślę, że o to chyba właśnie chodzi. Abyśmy my – rodzice – odkurzyli wyobraźnię i odnaleźli w sobie beztroskie dziecko z przeszłości.