Byle nie do szpitala – powtarza każdy rodzic i każde dziecko. Dlaczego tak jest?
Byle nie do szpitala – powtarza każdy rodzic i każde dziecko. Dlaczego tak jest? Skoro dziecko jest tak chore, że tylko szpital nam pozostaje, to powinniśmy z ulgą przyjąć szansę na poprawę zdrowia, a tymczasem znam tylu rodziców, którzy uciekali ze szpitali na własną odpowiedzialność, męczyli dziecko zastrzykami trzy razy na dobę w przychodni, warowali całymi nocami przy łóżkach, wyczuleni na najlżejszy szmer.
Byle nie do szpitala…
Ostatnio miałam okazję przekonać się na własnej skórze, dlaczego tak jest. I na skórze mojego półrocznego dziecka, rzecz jasna. A trafiłam przecież nie do byle szpitala, tylko do jednego z tych lepszych, znanych w całej Polsce, którego nazwa powtarzana jest z nabożną czcią przez nieznających się na rzeczy. Choć to szpital dziecięcy, dziecko przestaje być dzieckiem już od progu, już na izbie przyjęć – staje się przypadkiem, kłopotem, zajętym łóżkiem, zaniedbaniem rodziców, nieszczęśliwym wypadkiem. Pani doktor wzdycha, nie słucha, posyła dalej, niech martwią się na oddziale.
Tam też nikt nie słucha rodzica, bo rodzic to kłopot na tym oddziale, ale dziecko bez rodzica – jeszcze większy (płacze, trzeba go nakarmić, przewinąć, pocieszyć, no, same problemy). Więc tolerujemy obecność rodzica przy dziecku (zwłaszcza karmiącego piersią), ale staramy się, żeby nam nie przeszkadzał: nie ma możliwości rozłożenia łóżka nocą, nie ma prysznica i toalet w pobliżu, jeść na oddziale nie można i rozmawiać przez telefon też… To pozostałości z czasów, gdy rodzice w ogóle nie mogli zostać z dzieckiem w szpitalu.
To my jesteśmy tym pokoleniem, leczącym traumy z hospitalizacji do dzisiaj, przy własnych dzieciach
Ale nieważne, damy radę przekimać tydzień na krześle, przecież nie rodzic jest tutaj bohaterem, tylko dziecko. Dziecko zostaje porwane do zabiegówki, rodzic wyproszony na zewnątrz („dziecko ofiarne” – kołacze mi się w głowie cytat z rozdzierającej książki Cień mojego dziecka, ale to chyba nadużycie). I znów się go nie słucha (- Bardzo proszę, nie w tę żyłę, tutaj się nie można wkłuć, chociaż widać, mówiłam… – Proszę wyjść). Potem wpada pani doktor: – Dziecko nie daje się zbadać! (Dziecko po półgodzinie bezskutecznych prób wkłucia wenflonu nie daje się zbadać? Niesłychane!)
–Czekamy do rana bez lekarstw, bo dziecko nie daje się zbadać.
Dziecko nie chce dać się zbadać?
– Dlaczego dziecko nie zbadane? – pyta mnie rano inna pani doktor. I nie słucha odpowiedzi. Pisałam już kiedyś o obyczaju dworskim nadal obowiązującym w szpitalach: lekarze wchodzą na salę często bez słowa przywitania, ignorują zapytania rodziców, bo rodzic powinien tylko odpowiadać na pytania. Pokój lekarski i dyżurka pielęgniarek to zaklęte rewiry – rodzic witany jest tam warknięciem, że się ośmielił. O takich drobiazgach jak budzenie dziecka do badania, kąpieli czy wizyty studentów nie wspomnę (znany wszystkim mamom z porodówki zwyczaj budzenia wszystkich na Sali o piątej, żeby zmierzyć temperaturę).
O tym, że niemal wszyscy lekarze znikają przed drugą też już rozmawialiśmy – w końcu muszą dojechać do prywatnych przychodni…
Ale o tym, że nad głową mojego dziecka panie doktor kłócą się, czy dać mu lek wykrztuśny czy łagodzący kaszel – jeszcze nie. A potem dziwią się, że człowiek traci resztki zaufania do personelu medycznego… Sto razy łatwiej znaleźć złote serce wśród pielęgniarek, które są jakby bliżej życia, bliżej dzieci… I często mają większe doświadczenie i lepsze oko niż zarozumiali lekarze.
Piszę o tym wszystkim z żalem, i ze strachem, że kiedyś znów tam wrócimy. A jak nie my, to tuziny innych dzieci. A przecież niewielkim kosztem mogłoby być dużo lepiej. Tylko nikomu się nie chce. I biedny, wymięty rodzic, po spaniu na zydelku i bez prysznica, staje co rano na baczność przed wypoczętym, pachnącym lekarzem, żeby bronić przed nim swoje biedne chore dziecko.
Dowiedz się więcej: