Mała słodka destabilizacja

Narodziny dziecka to taki moment, kiedy zewsząd – od znajomych, rodziny i przypadkowo napotkanych osób – otrzymujemy sprzeczne komunikaty.

Małżeństwo


Podziel się na


Jedni wzdychają: „Teraz nic już nie będzie takie, jak dawniej” i klepią nas współczująco po ramieniu. Inni entuzjastycznie przekonują, że dziecko w niczym nie przeszkadza. Odpowiedź na pytanie: „Czy dziecko przewraca nasz świat do góry nogami?” jest oczywista. Różny jest tylko stopień, w jakim to robi.

Kiedy jeszcze będąc w ciąży z niepokojem próbowałam sobie wyobrazić moje przyszłe życie, zachłannie karmiłam się deklaracjami znanych pań, które w wywiadzie dla prasy lub telewizji zapewniały: „Już 3 miesiące po porodzie zaczęliśmy z mężem wychodzić wieczorami”. Albo: „Na plan filmowy wróciłam gdy Ignaś / Staś / Franek miał dwa miesiące”. Albo: „Odkąd mamy dziecko, nasz związek bardzo się wzbogacił. Teraz więcej czasu spędzamy razem i na nowo przeżywamy stan zakochania”.

Rzeczywiście, czysta poezja. Moje najszczersze gratulacje. Załóżmy jednak, że nie stać nas na panią do dziecka, panią do prasowania, panią do sprzątania i panią do gotowania. I że nie możemy sobie pozwolić na dwa lata przerwy w karierze zawodowej, żeby w pełni poświęcić się maleństwu. Czyli, że musimy stawić czoła prozie życia.

Pierwszym wyzwaniem, z którym muszą sobie poradzić świeżo upieczeni rodzice jest opanowanie sztuki organizacji czasu. I nie chodzi o zwykłe planowanie, ale o zdolność wymyślania ekwilibrystycznych wręcz rozwiązań logistycznych, żeby pogodzić pracę zawodową z opieką nad potomkiem. Nie wiem jak jest u szczęściarzy, ale w moim przypadku sprawdziła się przepowiednia, że pierwszy rok w żłobku to pasmo nieustających chorób, infekcji, wirusów i katarów. I mimo pouczania rodziców drukowanymi literami, aby przyprowadzali do przedszkola wyłącznie dzieci zdrowe, w praktyce sytuacja wygląda tak, że Tomuś ma katar, Maćkowi leci z prawej dziurki coś zielonego, Julka pokasłuje, a Natalka jest „niewyraźna”. I doprawdy trudno ciskać gromy na rodziców. Bo co ma zrobić człowiek zatrudniony na etat w firmie, w której zwolnienia na dziecko są niemile widziane? Raz na pół roku jeszcze by uszło, ale dzieci żłobkowe mają tę niewygodną cechę, że chorują w cyklach comiesięcznych. Więc młodzi rodzice naprzemiennie odgrywają scenariusz, który wygląda mniej więcej tak: wizyta u lekarza, tydzień na zwolnieniu, potem do kontroli, gdzie na korytarzu czekają ich nowe zarazki, dziecko wraca do żłobka, przeziębienie łapie rodzic, ale heroicznie nie idzie do lekarza, bo przecież zaraz znowu pójdzie na zwolnienie, gdy dziecko zacznie kaszleć.

Choroby dzieci

Po drugie, rodzice malucha często borykają się z dotkliwym poczuciem winy i wyrzutami sumienia. Zwłaszcza, gdy trafi im się przylepa, maminsynek i rzep, który ciężko aklimatyzuje się w żłobku, nie chce zostawiać z opiekunką, a nawet jeździć do babci. Tu niestety piszę z autopsji: moja córa toleruje tylko jedną babcię, a wyjście do żłobka od ponad roku okupione jest łzami. Rodzice nadwrażliwców mogą na pewien czas pożegnać się z wyjściami, bankietami czy weekendami w górach. Ich życie towarzyskie ogranicza się do domówek, względnie wypadów do zoo we trójkę.

Różowo nie jest nawet wtedy, gdy mamy dziecko bezproblemowe i niechorujące, a pod ręką dyżurną babcię czy panią Krysię. Bo w głowie rodziców zachodzą nieodwracalne zmiany. Dawniej wyjście do kina wiązało się jeszcze z piwem czy kolacją na mieście. Dziś wsiadamy do auta, wpadamy do kina na pięć minut przed rozpoczęciem seansu i wstajemy z foteli wraz z pojawieniem się napisów końcowych. Co nas goni? Tysiąc jeden pytań i wątpliwości: Czy dziecko już śpi? Czy zjadło kolację? Czy babcia przeczytała mu ulubioną książeczkę do snu? Czy mu się dobrze odbiło? Czy aby nie płakało, że to nie tatuś je kąpał i nie mamusia kładła spać? Oj, nie jest łatwo wyjść z domu we dwoje i zostawić dziecko za drzwiami.

Zmianie ulega też atmosfera domu. Zamiast świec na stole – wyparzacz do butelek. Zamiast koronkowej bielizny w łazience – sterta tetrowych pieluch i obślumpionych ubranek. Zamiast lirycznego głosu Emiliany Torrini z głośników – melodyjka z pozytywki. Zamiast zapachu kadzideł – smrodek kupki i mleka. Szczerze mówiąc taka atmosfera nie sprzyja głębokim rozmowom czy intymności. Do tego dochodzi jeszcze kwestia zaangażowania w rolę. Trudno z pełnoetatowej kwoki przeistoczyć się w seksowną foczkę i zrobić to z pełnym przekonaniem. Nawet gdy małżonkowie dostaną trochę czasu dla siebie, mają problem z przełączeniem się z trybu: „opiekun” na tryb: „partner” czy „kochanek”. Ich energia wsiąka w pieluchy. Niby pamiętają, że łóżko nie służy wyłącznie do spania, ale instynkt samozachowawczy podpowiada, że do przeżycia kolejnego dnia nie potrzebny im jest seks, lecz sen.

Czeka ich również egzamin z prawdziwego partnerstwa. Współczesne pary nie dzielą obowiązków na typowo męskie i typowe żeńskie. Na ogół to bez znaczenia, kto włączy pranie albo przygotuje obiad. Po narodzinach dziecka małżonkowie niejako mechanicznie wchodzą w tradycyjne role: on pracuje, ona zajmuje się domem. I wszystko byłoby super, gdyby nie przyzwyczajenia. Bo skoro nasz partner przez cała lata potrafił samodzielnie kupić nam w sklepie podpaski, to jakim cudem nie umie teraz odróżnić kaftanika od rompersów? Jak to możliwe, że ten idealnie sfeminizowany facet nie chce wstać w nocy do dziecka, argumentując, że przecież za dwie godziny musi wyjść do pracy? Mąż z kolei nie może pojąć, dlaczego żona, która dotychczas chętnie akceptowała jego wkład w domowe obowiązki, nagle wszystko „umie zrobić lepiej”. Rodziców czeka wiele pracy, aby stając się rodziną nie przestali być parą.

Rodzina

Mało kto przyzna, że dzieci destabilizują życie. Dominuje raczej powszechne przekonanie, że wzmacniają relację między partnerami, wnoszą więcej radości w codzienność, pozwalają na nowo poukładać priorytety i wartości. Wszystko to prawda, ale unikając rozmów o mniej przyjemnych aspektach rodzicielstwa, takich jak: utrata wolności, permanentne zmęczenie, lęk o pracę, nadmiar obowiązków, brak czasu na realizację własnych pasji i przyjemności, tylko pogłębiamy rozgoryczenie młodych rodziców. „Dlaczego nikt mi nigdy nie powiedział, że będę musiała z tylu rzeczy zrezygnować?” było najczęściej zadawanym przeze mnie pytaniem w pierwszym roku macierzyństwa.

Warto przełamać to tabu. Warto powiedzieć otwarcie, że wiele się zmieni. Że trzeba będzie zrezygnować z niektórych planów zawodowych, a inne odłożyć na później. Że dzieci bywają różne, a więc oprócz aniołków zdarzają się też takie, które ciągle chorują, chodzą spać o 22:00, nie chcą z nikim zostawać i budzą się trzykrotnie w środku nocy. Że minie nam ochota na seks. Że największym luksusem stanie się osiem godzin snu. Że kiedy na skutek wielu zabiegów logistycznych uda nam się wyskoczyć na trzy dni do Paryża tylko we dwoje, to – zamiast całować się nad brzegiem Sekwany – będziemy non stop rozmawiać o dziecku i słać smsy, żeby upewnić się, czy wszystko w porządku. Że gdy pociecha podrośnie, zacznie wszędzie wchodzić i zadawać pytania, złapiemy się na tym, że odpoczywamy w pracy, a harujemy w domu. Że będziemy dłużej rozmawiać z panią przedszkolanką niż z własnym mężem / żoną. Że ze specjalistów od literatury iberoamerykańskiej zamienimy się w ekspertów od leków uodparniających bez recepty.

Świadomi zagrożeń, jakie mogą na nas czyhać, będziemy mogli się na nie psychicznie i organizacyjnie przygotować. A kiedy trafi się nam aniołek, który idzie do łóżka o dwudziestej, przesypia dwanaście godzin snem umarłego, chętnie zostanie nawet z przygodnym przechodniem i jest okazem zdrowia, będziemy mogli z ulgą stwierdzić, że nie taki diabeł straszny, jak go malują.