Zawsze mi się wydawało, że dzieciaki są nieznośne z winy rodziców. To rodzice muszą być jacyś ułomni, niekonsekwentni, zbyt zapracowani albo urwani z choinki.
Po czterech latach macierzyńskich doświadczeń skłaniam się raczej ku teorii, że to nie ze mną jest coś nie halo, tylko, że mi ktoś dzieciaka podmienił w szpitalu. No bo przecież niemożliwe, żeby to-to po mnie miało taki paskudny temperament.
Ależ oczywiście, że byłam przygotowana na bunt. NASTOLATKA. Liczyłam się z tym, że w wieku lat 15 moja córka przyjdzie do domu opitolona na łysą pałę z fajką w zębach, a gdy okażę niezadowolenie, to mi pogrozi, że ucieknie z domu. Natomiast w najczarniejszych scenariuszach nie byłam przygotowana na bunt dwu-, trzy- i czterolatka, czyli stan permanentnej kontry.
Nie tylko ja. Moja znajoma, mama prawie pięcioletniej Madzi, pełna najgorszych obaw postanowiła ostatnio sprawdzić, co ją czeka w przyszłości. W akcie rozpaczy nad potomkiem, zapytała:
– Madziu, a Ty będziesz trudnym czy łatwym nastolatkiem?
– Trudnym – rzekło dziecię.
I już. Żadnych pytań doszczegóławiających, w rodzaju: A co to jest nastolatek, mamusiu? Po prostu kulą między oczy, żeby rodzic nie miał żadnych złudzeń, że lekko nie będzie.
No i lekko nie jest…
Po pierwsze, moja córka odzywa się do mnie w ten sam deseń, w jaki komunikuje się w przedszkolu z zakochanym w niej po uszy Maćkiem Z., którego ostatnio – tu cytat – „prasła o szafkę”. Czyli tonem nieznoszącym sprzeciwu ordynuje mi na przykład: „Jedna parówka, jedna kromka, bez masła. Raz, dwa, i żebym nie musiała mówić trzy”. Na porządku dziennym jest też odzywka: „sama sobie zrób” albo „nie i już”. Na nic nie zdają się tłumaczenia, że do rodziców to w ogóle nie tym tonem. „Do taty też tak powiedziałaś”, potrafi mi jeszcze dopiec na dokładkę.
Nie mam pojęcia, skąd ja wiedziałam, że do rodziców pyskować nie należy. Jak mi się nawet coś wyrwało, to od razu leciałam z przeprosinami. Popisy z odzywkami to się za moich czasów uskuteczniało na podwórku, a nie przy rodzinnym stole.
Po drugie, moja córka manifestuje złość. Nie, nie złość – dziką furię. Na przykład, jak wtedy, gdy odmówiłam jej kupienia frytek i nałożyłam na talerz kopiastą porcję buraczków i szpinaku. A ona w akcie wściekłości trzepnęła mi w ten talerz swoją kurtką, z okrzykiem, że nie będzie jadła tego świństwa. Szpinakowo-buraczana mieszanka rozprysła się na wszystkich ludzi siedzących nieopodal naszego stolika, w tym zwłaszcza na beżowy płaszcz pewnej pani. Za jego czyszczenie musiałam oczywiście zapłacić. Co ciekawe, cała restauracja patrzyła wyczekująco ma moją reakcję. A ja? Ostatkiem sił opanowałam się, żeby nie sprać dzieciaka na kwaśne jabłko. A właściwie, czemu nie? Przy takiej akcji, to aż się prosi. Tym bardziej, ta sytuacja obala teorię o tym, że dzieci naśladują agresywne zachowania rodziców. Ani mój mąż ani ja nie walimy, czym popadnie w talerz pełen jedzenia, kiedy nie mamy ochoty na potrawę.
Po trzecie, fochy. Foch, że nie kupię jej czegoś tam, bo nie mam kasy / nie zasłużyła / nie może mieć wszystkiego (odpowiednie skreślić). Na miłość boską, czemu mam się w ogóle tłumaczyć, dlaczego jej nie kupię kolejnych naklejek czy błyskotek?! Foch, że się przytulam do męża. „To wy mnie już nie kochacie?” – dostajemy emocjonalnym szantażem między oczy. Foch, że trzeba posprzątać pokój. Foch, że jem deser po zjedzonym obiedzie, a ona nie, bo niczego nie tknęła. Foch, że dostała karę.
Generalnie permanentny stan obrażenia…
Kary skutkują krótkoterminowo. „Przepraszam cię mamusiu, już będę grzeczna„, słyszę jakieś dziesięć razy dziennie. „Włączysz mi bajkę?” I wtedy zaczyna się moja „ulubiona” część: „Przyjmuję przeprosiny, ale nie włączę ci bajki, bo byłaś taka niegrzeczna, że za karę nie ma dziś bajek”. „Przecież przeprosiłam! Głupia jesteś! Nienawidzę cię!” Za ten tekst idzie kolejna kara, i kolejne przeprosiny, i tak bez końca, więc pod koniec dnia już sama nie pamiętam, za co są poszczególne kary. A muszę pamiętać, bo przecież mam być konsekwentna, tak?
Uwierzcie mi, wychowanie dzieci jest emocjonalnie wyczerpujące. Ci biedni rodzice, którzy zainwestowali w dwójkę lub więcej takich gagatków muszą chyba prowadzić rejestr kar i mają całe ściany oblepione tablicami z czarnymi słoneczkami, smutnymi buźkami i innymi sposobami dokumentowania zachowań swoich dzieci. Gdybyż jeszcze w perspektywie była pewność, że to wszystko w końcu zaprocentuje i w domu pojawi się anioł. Tymczasem jedyna realna perspektywa to ten nieunikniony bunt nastolatka. A jak będą się buntować nastolatki za 10 lat, to ja nawet nie chcę wiedzieć.