Kobieta wchodząc na szpitalną izbę przyjęć staje się kolejnym pacjentem. Bez twarzy, osobowości, empatii ze strony personelu. Poczucie bezpieczeństwa, które miał dać szpital zastępuje uczucie wyobcowania i lęk. Czy tak powinna czuć się rodząca?
„Położna kazała córce podpisać i położyć się na fotel położniczy. Córka powiedziała, że nie da rady, więc położna ponowiła prośbę. Gdy córka się ruszyła, dziecko wypadło z dróg rodnych na posadzkę uderzając o nią główką” – napisała w zawiadomieniu do prokuratury matka kobiety, której dziecko w szpitalu w Chełmie wypadło na podłogę.
„Kolejne dziecko chcę urodzić w domu” – kiedy to mówię, zaraz podnosi się raban, jaka jestem nierozsądna i dlaczego chcę narażać zdrowie, albo nawet życie własnego dziecka. Najczęściej słyszę wtedy od kobiet, że w dzisiejszych czasach medycyna jest tak rozwinięta, że gdyby rodziły w domu, to ich dziecko nie miałoby szans na przeżycie, bo normalnie zapowiadający się poród kończył się cesarką. Nie zastanawiają się, dlaczego do tej cesarki doszło, skoro poród początkowo przebiegał książkowo.
Nie chcę uogólniać. Każdy poród jest inny i każdy powinno omawiać się indywidualnie, ale procedury i przepisy są jedne: najpierw wypełnianie dokumentacji, rejestracja, potem udzielenie rodzącej pomocy. Wchodząc do szpitala stajemy się podmiotem, kolejnym pacjentem, a przecież rodząca nie jest chora. Przychodzi do szpitala, bo wierzy, że tam poród będzie bezpieczniejszy. Czytając o porodzie w Chełmie jakoś trudno w to uwierzyć.
Co przeszkadza w naturalnym porodzie?
W szkołach rodzenia kobiety dowiadują się o kolejnych fazach porodu, jego przebiegu. Potem idą do szpitala i niestety często czeka ich wielkie rozczarowanie, bo rozpoczyna się tzw. „efekt izby przyjęć” związany z przymusem wypełniania kolejnych dokumentów, podpisów. Zmusza to kobietę do logicznego myślenia, które nie sprzyja porodowi. Obszar mózgu odpowiadający za logiczne myślenie powinien być wyciszony, żeby poród mógł toczyć się dalej. Powinnyśmy mieć wtedy możliwość działania instynktownego. Kobiety, które mają taką szansę, często wtedy wyciszają się, przygaszają światło, żeby móc „oddalić się na planetę poród”. Działają jak zwierzęta, jak kotki, które chowają się w półmroku, żeby wydać na świat swoje potomstwo.
Wypełnianie kolejnych papierków niejednokrotnie powoduje zatrzymanie akcji porodowej. Żeby przyśpieszyć poród, bo często brak sal i kolejna rodząca czeka już w kolejce, przebijają pęcherz płodowy, potem podają oksytocynę, która ciągnie za sobą bardzo silne skurcze wymagające znieczulenia, a potem to już z górki – do cesarki.
Nie demonizujemy szpitali, ale …
Kobiety zarzucające mi, że w domu ich dziecko nie miałoby szans urodzić się zdrowe, często nie biorą w swoim osądzie pod uwagę tych wszystkich medykalizacji, które czasem zamiast przyspieszać poród, przyczyniają się do cesarskiego ciecia. Nie chcę demonizować szpitali. Sama dwukrotnie rodziłam w szpitalu. Niejednokrotnie ratują one życie matki i dziecka. Niestety, przepisy w nich obowiązujące często przeszkadzają w naturalnym porodzie i odbierają kobiecie wiarę w jej wewnętrzną siłę i naturalną zdolność do porodu.
Nie oczekuję od szpitali, personelu cudów. Chciałabym tylko, żeby każda kobieta miała szansę rodzić po ludzku!