Rano zabrakło bułek (jak zwykle). Zapakowałam dzieci do wózka, Alicja szła obok. No może szła to za dużo powiedziane. Ciągnęła się, wlekła, bo przecież każdy kamyk, kwiatek, czy robaczek wart jest min. 30 sekund zadumy.
Alicja, pospiesz się! – wołam co kilka sekund. Powtarzając się jak zdarta płyta myślę o mleku, które zostawiłam na gazie przed wyjściem. Patrzę na Alę i wiem już, że znowu wykipi. Kurczę, codziennie to samo. Zawsze mam nadzieję, że zdążę, że tym razem się uda, w końcu sklep jest tylko parę metrów od domu – dla nas to jednak istny maraton. No więc jak przystało na sportowca codziennie ćwiczymy i może kiedyś wygramy nagrodę główną w postaci mleka w garnku, a nie poza nim – jak do tej pory.
Czerwona, spocona wpadam do sklepu, sprzedawca w biegu podaje mi to, co zawsze, czyli bułki. Wie, że jeżeli tego szybko nie zrobi, to w ciągu paru sekund mojego pakowania bułek do torebki zawartość jego sklepowych półek, a przynajmniej tej z cukierkami, zostanie poprzekładana i pozrzucana – dodając mu pracy na kilka najbliższych godzin.
Chwytam bułki, chcę płacić, ale w tym momencie mój wzrok utyka na półce z prasą, a tam po kolei jak leci: „Jak zostać super mamą?”, „Pomóż sobie – stań się perfekcyjną mamą”, „Super mama w 3 krokach” (dla mnie to chyba ze 300 potrzebne i też jeszcze mogłoby być za mało). Hmm… a może by tak zostać super mamą? Zamienić moją codzienność, normalność, na taki świat z poradników. Czy inne mamy właśnie takie są? Moje koleżanki są całkiem zwyczajnymi mamami – nie zauważyłam u nich nic nadzwyczajnego. Czasy się jednak zmieniają, wzrastają oczekiwania nie tylko względem dzieci, ale także i matek, więc może warto by było zaopatrzyć się w choć jeden taki poradnik. Moje dzieci z pewnością też by wolały taką niezwykłą mamę od tej codziennej. Poczułam, że coś muszę zmienić – dla dzieci, dla siebie.
Z zamyślenia wyrywa mnie odgłos monet uderzających o podłogę. Oczywiście moich monet. Kurczę, zapomniałam, że zaczynałam płacić, kiedy te „super” książki przykuły moją uwagę. Cała masa drobnych, błyszczących monet posypała się na świeżo umytą sklepową podłogę. W zbieraniu oczywiście pomogły mi moje dzieci. Alicja dzieliła pół na pół: jedna moneta dla mnie, jedna do jej kieszeni dla Flapiego (jej świnki-skarbonki).
Pozbierałyśmy pieniążki, poukładałyśmy to, co dzieci podczas zbierania monet pozrzucały z półek, zapłaciłyśmy i – ku uciesze sprzedawcy – wyszłyśmy ze sklepu. Gdy wróciłyśmy do domu, sprzątnęłam rozlane mleko, zrobiłam śniadanie, nakarmiłam, posprzątałam po śniadaniu, pobawiłam się z dziećmi. Wszystko rutynowo, zgodnie z (mogłoby się wydawać) codziennym planem, a jednak wcale tak nie było. Dziś było inaczej, bo cały czas moje myśli uciekały do tytułów z półki. „Super mama to jest ktoś, a nie taka zwykła jak ja” – myślałam. Jutro wracam i kupuję te książki. Postanowione!
Nie wytrzymam do jutra. Postanawiam zaraz stać się super! Tylko jak to się robi? No tak, supermamy na pewno gotują superpotrawy. Nie jakieś tam pomidorowe, czy ogórkowe. Wyszukuję w książce kucharskiej niecodzienne danie: „Rostbef z brzoskwiniami” i biorę się do pracy.
„Mięso umyć, zdjąć błonę, natrzeć przyprawami, pozostawić w chłodziarce…”.
– Mamo, możemy wyjąć farby? – pyta Alicja.
– No pewnie, że możecie – odpowiadam myśląc sobie, że tak właśnie by zrobiła super mama.
– Mamo, a pomalujesz z nami? – pytają dalej.
– Nie mog… – ugryzłam się w język, bo przecież super mama z pewnością może wszystko.
Więc postanawiam jednocześnie gotować obiad i malować farbami… Mamo śmierdzi! Julia zrobiła kupę!… zmieniać pieluchę, no i oczywiście dobrze wyglądać i uśmiechać się przy tym. Brzmi groźnie, ale nie może być to aż takie trudne. Jakoś inne mamy dają sobie z tym radę, to i ja potrafię.
– Ja chcę różową. Oddaj mi różową. Mamo, ona zabrała mi różową farbę! – woła Ala.
– Nieeeeeee. Nie oddam. Jest moja. – krzyczy Nel.
Tak więc dorzucę jeszcze rozwiązanie kłótni między dziewczynami i zaraz sobie ze wszystkim poradzę. Tylko jak? Nie wiem od czego zacząć, ale nie poddam się. Nie na starcie. Muszę tylko szybko przygotować plan…
- Rozwiązać kłótnię o farby (na przyszłość kupić wszystkie farby podwójnie, żeby zapobiec takim awanturom).
- Przewinąć Julkę (koniecznie muszę nauczyć ją, że nocnik służy do czegoś więcej niż noszenie na głowie).
- Przygotować obiad (łatwiej by było podgrzać wczorajszą pomidorówkę, ale tak z pewnością nie robią supermamy).
- Jak mięso będzie się chłodzić, a potem dusić – będę mogę pomalować z córkami.
- Jeszcze tylko uśmiech filmowy nr 5 i do dzieła!
Kiedy ma się już plan, wszystko zaczyna wydawać się łatwiejsze. Niestety – tylko wydawać się… Kłótnia o farby zakończyła się obrażeniem obu stron (chyba powinnam się zapisać na jakiś kurs negocjacji). Alicja już nie chce malować. Chce gotować ze mną. Nel pozostaje przy farbach, dumna, że ma je tylko dla siebie. Wiem już, że czas gotowania przy pomocy Ali wydłuży się co najmniej dwukrotnie.
Drugie podejście do farbowych negocjacji zakończone sukcesem! Alicja wybiera zabawę ze mną w zgadywanki (maluję kawałek jakiegoś zwierzęcia, a ona zgaduje, jaki to zwierz), do czego wystarczy nam jedna farba, a Nel zgadza się na „wypożyczenie” farby w zamian za pozwolenie na malowanie palcami. Ja mam chwilę na zabawę z Alą – póki rostbef siedzi w chłodziarce.
Dzwoni minutnik, czyli pora wracać z dziecięcej krainy zabaw do gotowania.
„Migdały sparzyć, obrać ze skórki, naszpikować mięso, posypać mąką, zrumienić na silnie rozgrzanym…”.
Gotowanie pochłania całą moją uwagę. Musi się udać! Kolor ma trochę inny niż na zdjęciu w przepisie, ale postanawiam się tym nie martwić.
„Pod koniec duszenia dodać keczup i zmielone brzoskwinie…”.
Tracę rachubę czasu. Nagle ze skupienia wyrywa mnie głos:
– Kochanie, nie słyszałem nic w radio o wybuchu bomby w naszej okolicy – mąż, który właśnie wrócił z pracy, odzywa się z przedpokoju.
– Bomby? O czym ty mówi… – nie zdążyłam dokończyć, bo rozejrzałam się po mieszkaniu:
Alicja stoi na blacie kuchennego stołu (no przecież już sto razy mówiłam jej, żeby nie stawała na blacie, bo spadnie) i maluje na nim keczupem, którego przed chwilą dodawałam do rostbefu i nie zdążyłam schować zanim dorwały go małe łapki. A ja nic nie widziałam, bo byłam zbyt skupiona na „krajaniu ukośnie w poprzek włókien…”. Wszędzie jest biało (rozsypana mąka – robota Julki).
Nie wszędzie! Białe ściany przestały być białe. „Co to za kolorowa mazia” – zastanawiam się przez chwilę. Mój umysł pracuje z prędkością światła, myślę, analizuję. O nie! Farby! Pozwoliłam Nel na malowanie palcami i nie dodałam, że ma to robić tylko na kartce! Gdy minutnik zadzwonił, wróciłam do rostbefu, a Nel przeniosła się z kartki na ścianę.
– I co tak śmierdzi? – pyta mąż, machając ręką przed nosem.
– To Julka zrobiła kupę! – odpowiada spokojnie Alicja.
Cholera! Zapomniałam o kupie!
Czuję się potwornie głupio. Miało być super, a wyszło – jak zawsze…
Ten okropny bałagan i odparzona pupa Julki! Mąż pewnie zaraz zacznie wściekać się o brudne ściany, bo przecież niedawno były odnawiane. I będzie miał rację. Nie da się stać super mamą w jeden dzień. Ludzie piszą o tym grube poradniki, a ja naiwna myślałam, że mi się uda tak od razu, od zaraz. Jest mi potwornie przykro, bo rozczarowałam samą siebie, zawiodłam dzieci. Chciałam, żeby miały fajną mamę, a nie taką zwykłą…
Ja tylko chciałam być idealną mamą – wyszeptałam pod nosem. Teraz pewnie zacznie się kłótnia, krzyki, że co ja wyprawiam i że dzieci nie umiem upilnować itp. Czekam w milczeniu…
– Nieźle się tu bawiłyście – nagle docierają do mnie słowa męża.
I wtedy spoglądam na moje dzieci. Są zadowolone, rozbawione. Alicja zaczyna się śmiać wraz z tatą, Julka uśmiechnięta od ucha do ucha, a ja stoję i nie wiem, czy mam się śmiać, czy płakać. One chyba rzeczywiście się przy tym dobrze bawiły.
– Idź wykąpać dzieci, a ja tu posprzątam i zjemy to, co tak pięknie pachnie – oznajmia siła spokoju – mój mąż. Nie doceniłam go. Żadnych kłótni, żadnych awantur. Chyba widział moje zdenerwowanie. On jedyny wie, jak można mnie szybko uspokoić.
Rozglądam się jeszcze raz po kuchni (wygląda jakby przeszło przez nią tornado) i idę przygotować kąpiel dla moich małych brudasków.
Wsadzam wszystkie do wanny pełnej wody i piany, a może piany i wody. I patrzę, z jaką radością moje małe dziewczynki bawią się pianą. Myśli same zaczynają odpływać.
Przyjście dzieci na świat to niesamowite wyzwanie. Wszystko przewraca się do góry nogami. Zmienia się nasz system wartości. Tak bardzo chciałam sprawdzić się w nowej roli – roli mamy. Nagle spełnianie własnych (coraz wyższych) oczekiwań stało się tak ważne, że na chwilę zapomniałam, o co tak na prawdę chodzi. A przecież najważniejsza jest radość dzieci. Chyba postawiłam sobie poprzeczkę zbyt wysoko. Zawsze miałam duże ambicje, ale tym razem muszę schować je do kieszeni i być taką mamą, jaką najlepiej potrafię. Jutro na obiad pomidorówka, a nie jakieś egzotyczne „nie wiadomo co”! Zwykła mama też może być fajna.
I właśnie kiedy ta myśl przemknęła mi przez głowę, usłyszałam słowa brudnej, rozbawionej Alicji. Słowa, które wyrwały mnie z zamyślenia i zapadły w sercu – i pamięci: „Mamo, ty to jesteś super!”
Dzięki nim moja córka przypomniała mi, co w byciu mamą jest najważniejsze. To, czy jestem super, czy zupełnie zwykłą mamą – dla moich dzieci nie ma najmniejszego znaczenia. Najważniejsza jest miłość, którą je darzę. Miłość, która sprawia, ze każda zwykła mama staje się tą super.