Myślę sobie, że po półtora roku z dwójką dzieci – i z prawdziwymi problemami – mogę sobie pozwolić na pewne podsumowania.
Odnoszę wrażenie, że nie ma dziś jednego obowiązującego wzorca macierzyństwa. Są oczywiście mody, jak np. rodzicielstwo bliskości czy „zimny chów”, można poświęcić się wyłącznie dzieciom albo głównie pracy, ale jest mniejsze ryzyko, że ktoś nam powie: „Pani to dziecko z tej chusty wypadnie!” albo „Wyrodna matka, nie chce karmić piersią, żeby jej się biust nie zepsuł”.
Roztabuizowaliśmy temat obciążeń związanych z macierzyństwem – nieprzespanych nocy, depresji poporodowej, utraconej wolności – przez blogi i książki takie jak Macierzyństwo bez lukru, Macierzyństwo non-fiction czy Czarne mleko, więc teraz możemy się nim na nowo, świadomie, każda po swojemu cieszyć.
Jak większość kobiet w pierwszej ciąży nie wybiegałam myślą poza sam poród, więc zaskoczyło mnie wszystko potem, ale przede wszystkim to poczucie, że już nigdy nie będę sama, że myśl o dziecku – dzieciach – na zawsze będzie mi towarzyszyć. Pierwsze macierzyństwo pochłonęło mnie całkowicie, nie wyobrażałam sobie rozstania z synem i powrotu do pracy. I faktycznie, pierwszy raz zostawiłam trzylatka na noc, dopiero gdy… pojechałam rodzić jego siostrę.
Paradoksalnie, pojawienie się drugiego dziecka ułatwiło mi decyzję o powrocie do etatowej pracy, bo zrozumiałam, że i tak nie mogę poświęcić każdemu z nich 100% mojego czasu. Czyli stałam się klasyczną „wystarczająco dobrą mamą”. Ponadto macierzyństwo wyzwoliło mnie z kompleksów dotyczących wyglądu: karmiłam długo piersią, więc przestałam traktować biust jedynie jako ozdobnik, za to jestem dumna z tego, że wróciłam do rozmiaru sprzed ciąż, skoro miałam taaaki brzuch!
Kiedy już wydawało się nam, że „ogarnęliśmy się” z dwójką dzieci, pojawiły się prawdziwe kłopoty: nasza córeczka miała poważne problemy ze zdrowiem i to, co nasłuchaliśmy się od lekarzy, przechodzi ludzkie pojęcie. Bezinteresowne okrucieństwo lub w najlepszym razie bezmyślność ludzi, którzy składali przysięgę Hipokratesa, jest dla mnie niepojęta.
Na przykład coś takiego, w poradni kardiologicznej szpitala dziecięcego: – Proszę zrobić miejsce dla tego noworodka – drze się pielęgniarka nad głowami jego rodziców – zostało mu tylko kilka dni życia! Albo: „Brzydkie dziecko” – mówi lekarka genetyk o chorym niemowlęciu z dysmorfiami. Takie słowa zostają z rodzicami na zawsze, są jak zatruta studnia, z której będą pić codziennie, nawet gdy umrze lekarz, który je wypowiedział. Nie jestem jedyna – nawet na Facebooku powstała społeczność pod hasłem: Mój doktor powiedział CO?
To jest moja prywatna krucjata, ale jeśli choć jeden lekarz to przeczyta i zmieni podejście do małych pacjentów i ich rodziców, to uznam to za mój mały sukces.