Nie jestem pedantką. Nigdy nie miałam zadatków na mistrza miotły i żelazka. Wszystkie awantury w domu rodzinnym dotyczyły bałaganu w moim pokoju.
Zawsze uważałam sprzątanie za stratę czasu, który przecież można spożytkować dużo przyjemniej – czytając książkę, oglądając dobry film, czy wychodząc z przyjaciółmi do knajpy. A mimo to, odkąd zostałam mamą, cały czas sprzątam.
Dzieci wykazują niebywałą wręcz pomysłowość jeśli chodzi o to, jak zająć rodziców sprzątaniem. Na pozór leży sobie takie maleństwo w łóżeczku i nic nie robi poza gaworzeniem. A jednak ciągle trzeba po nim sprzątać. Rano gigantyczna kupa i już – śpioszki i przewijak wędrują do prania. Potem się uleje po śniadanku – prześcieradło i kolejne śpioszki do prania. Od czwartego miesiąca podajemy marchewkę. Wystarczy jedno kichnięcie, żeby do prania był śliniaczek, pajacyk, fotelik, w którym dziecko karmimy i prześcieradło na łóżku stojącym dwa metry dalej. A to tylko trzy łyżeczki były… Parę dni później jabłko. Dziecię łypie na nas podejrzliwie: cóż to za nowe świństwo próbujemy mu włożyć do pysia? „No zjedz, pyszne jabłuszko” – zachęcamy entuzjastycznie. Otwiera bezzębne usteczka, bierze papkę z łyżeczki i prycha z obrzydzeniem… I znów do prania jest śliniaczek, pajacyk, fotelik, w którym dziecko karmimy i prześcieradło na łóżku stojącym dwa metry dalej.
Przecież nie pierzesz tego w rękach na tarce nad rzeką, kobieto! – powie ktoś przytomnie. Jasne! Robi to za mnie najnowocześniejsze „urządzenie pralnicze” z czytelnym ekranem LCD, najwyższą klasą efektywności energetycznej A+, posiadające wsad prania do 8 kg oraz inteligentny system jakiś tam, który odpowiednio dostosuje zużycie wody i energii elektrycznej do ilości oraz rodzaju pranej odzieży. Tyle tylko, że ja muszę później te 8 kilogramów prania wyjąć, rozwiesić, zebrać, uprasować, złożyć i poukładać w szafkach. Dwie godziny wyjęte z życia jak nic.
Sprzątania przybywa, gdy szkrab podrośnie i zacznie samodzielnie chodzić. Tup tup tup i kubek z kawą nieopatrznie zostawiony obok telewizora ląduje na podłodze. Tup tup tup i maluch eksploruje zawartość kosza na śmieci. Aktualne miejsce pobytu pociechy w domu można łatwo określić po śladach, jakie zostawia: rozdeptanych chrupkach kukurydzianych i słodkich plamach soczku. Do codziennego prania, suszenia, prasowania i składania dochodzi mycie podłóg. Rodzic staje się specjalistą od mopów – końcówka do zmywania na mokro, ściereczka do wycierania na sucho, mikrofibra do polerowania.
Przykładna mama gotuje dziecku obiadki. Co prawda, półki w hipermarketach uginają się pod ciężarem gotowych słoiczków z potrawkami z królika, ale przecież nie wszystkie dzieci gustują w tych bezsmakowych papkach. Do tego jeszcze zdarza się, że rodzic wpada w pułapkę perfekcjonizmu i postanawia przygotowywać wszystkie posiłki samodzielnie, najlepiej z produktów organicznych. Nigdy nie należałam do tych mam, które duszą królika w potrawce, tym bardziej, że żywy biega u nas po mieszkaniu. No, ale na nieśmiertelny rosołek się porwałam. I ponownie ktoś może zaoponować, że to przecież nic trudnego, bo zupa gotuje się sama. Zaręczam, że to nie musi być prawda. Samo to mi się na ogół przypala, a nie gotuje. Nawet tarcie zwykłej marchewki wiąże się z generalnym sprzątaniem kuchni, bo przecież to małe pomarańczowe okropieństwo ląduje wszędzie, tylko nie w miejscu przeznaczenia. Gdyby chcieć własnoręcznie przygotować dziecku posiłki – śniadanie, drugie śniadanie, obiad dwudaniowy, podwieczorek i kolację – a do tego trzymać się porad pań z telewizora, które pouczają, że ma być zdrowo (brokuły, brokuły i jeszcze raz brokuły) i atrakcyjnie (buźka z sosu pomidorowego i oczka z ogórków), to w sumie mama mogłaby nie wychodzić z kuchni.
Gdy już obiad powstanie, w dobrym tonie jest go zjeść z całą rodziną przy stole, dając dziecku należyty przykład. Maluch siedzi w krzesełku, grzebie widelcem w talerzu i pyta: „A cio to jeśt?”.
„Kalafior”.
„Nie lubiem kalafiora”. I rzeczony kalafior ląduje na podłodze, żeby nie przeszkadzał na talerzu.
Za chwilę znowu:
„A cio to jeśt?”.
„Ogórek”.
„Nie lubiem ogólka”. I ogórek dzieli los kalafiora. (Notabene, tak czasem wygląda zjadanie pięciu porcji warzyw dziennie w dziecięcym wykonaniu). A po obiedzie trzeba nie tylko przerobić stertę garów w zlewie, ale jeszcze umyć podłogę pod stołem i powycierać do sucha. Gwarantuję Państwu, że hasło: „Nie chodź tam, bo jest mokro i się poślizgniesz” ma moc samospełniającej się przepowiedni.
Wieczorem kąpiel. Dla rodzica równoznaczna z myciem nie tylko potomka, ale także łazienki. Cała przyjemność z kąpieli sprowadza się przecież do chlapania, ewentualnie do wylewania wody z wanienki i obserwowania, jak sobie woda płynie po podłodze. „Mamusiu, robiem ziećkę” – informuje pociecha rozbrajająco. Rzeczkę trzeba jednak potem powycierać. Do sucha.
Na zakończenie dnia – oliwka czy inny krem. Wystarczy chwila nieuwagi, żeby ten tłusty wynalazek znalazł się w dziecięcych łapkach. A potem na prześcieradle. Na świeżo umytej i wysuszonej główce. Na czystej piżamce. I na ścianie czasem, niestety, też.
Odkąd zostałam mamą, jestem szczęśliwą posiadaczką całego arsenału środków czyszczących. Znam się na ścierkach i czyścikach. Używam wszystkich końcówek od odkurzacza. Mam wypasioną deskę do prasowania i inteligentne żelazko, które pomimo wielu zalet, nie umie jeszcze jednak samo prasować. Trzy komplety pościeli zamieniłam na trzynaście. Koniecznym elementem wystroju mojego mieszkania stała się suszarka do bielizny. Znikły za to dywany. Ze względu na liczne porady związane z wywabianiem plam naturalnymi sposobami, na półce z książkami, obok Hemingwaya, pojawiła się „Perfekcyjna pani domu”. Zgodnie z zawartymi tam wskazówkami zaopatrzyłam się w sodę oczyszczoną, ocet spożywczy, cytrynę, sól, płatki mydlane, glicerynę, boraks i wodę utlenioną. Ale i tak moim najwierniejszym przyjacielem jest Vanish.